Po przerwie wracam do pisania bloga. Na początek opis przygotowań do obserwacji zaćmienia.
Kwintesencja całego wyjazdu, główny punkt programu, coś, za czym wielu się ugania. Całkowite zaćmienie słońca. Najlepsze widowisko, jakie ma do zaoferowania natura. Kierując się starą radziecką maksymą „chcieliśmy jak najlepiej, wyszło jak zwykle”, rozpocząłem przygotowania do obserwacji. Astronomowie mawiają, że słońce bez zabezpieczenia obserwuje się tylko dwa razy – raz lewym okiem, a raz prawym. Dlatego już w domu wykonałem specjalną nakładkę na lornetkę. W dwie ramki z tektury wkleiłem mylarowy filtr firmy Baader, a moja rodzicielka dokleiła mocowanie w postaci gumy. Za prace ręczne zabrałem się dwie godziny przed wyjazdem na Okęcie, więc efekt nie był powalający. Przede wszystkim filtr był napięty jak skóra na osiemdziesięciolatku, co obniżało jakość uzyskanych obrazów. Poza tym przewożenie w plecaku odbiło się niekorzystnie na nakładce i wymagała ona naprawy. Koniec końców ustrojstwo jednak zdało egzamin i swoją podstawową funkcję spełniało. Przepis na filtr tu.
Na wyposażeniu miałem też:
statyw Camrock z głowicą pistoletową
Geoflexa
lornetkę Delta Optical Titanium 10×56
aparat Canon G7 (nim robiłem wszystkie zdjęcia na tym blogu)
zapas filtru Baadera
Już w Cairns zabrałem się za poszukiwania miejscówki. Zaćmienie było widoczne 14 listopada od 5:47 do 7:45 czasu miejscowego, a faza całkowita zaczynała się o 6:39, czyli od 3 (sic!) do 28 stopni nad wschodnim horyzontem (całkowite 15 stopni). Dość nisko. Samo miasto ma ten feler, że na wschód od niego leży pagórkowaty półwysep Yarrabah, który mógłby zasłaniać interesującą mnie część nieba. Na szczęście Mike Moore (tak, tak, znowu CouchSurfing) zorganizował na plaży w Yorkeys Knob, około 20 km na północ od Cairns, całonocną imprezę i poranne obserwacje. Tam nic nie przesłaniało horyzontu. U Mike’a nocowałem już z 12 na 13 listopada. Chciałem dzień wcześniej zapoznać się z okolicą i wybrać najlepszy punkt do obserwacji zjawiska.
Oczywiście nie byłem sam. Szacuje się, że do Cairns przyjechało jakieś 50 tysięcy ludzi. Geografia sprawia, że większość skupiła się w jednym miejscu. Pas całkowitego zaćmienia rozciągał się mniej więcej od Port Douglas do Cairns. Właściwie w grę wchodziło tylko wybrzeże, interior w tym miejscu porośnięty jest lasem deszczowym i właściwie stanowi jeden wielki park narodowy. O nocleg na CouchSurfingu było ciężko, najlepsze co udało mi się znaleźć to nudyści w średnim wieku (tak, m.in. Mike). Ale lepiej biegać po domu na golasa, niż szukać namiotu, zresztą pewnie i tak wszystkie wyprzedane. U Mike’a było kilka osób, m.in. Mathias, który studiuje astronomię w Wiedniu. Przytaszczył ze sobą Maksutowa 102 mm Synty na AZ3. Niestety, w dniu zaćmienia dołączył do swojej uczelnianej ekipy w Palm Cove. Na poranny rekonesans wszakże się ze mną wybrał. Pobudka o 5 i ruszamy. Świtało. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale było już jasno, na niebie ostała się tylko Wenus ze swym intensywnym blaskiem.
Pogoda napawała optymizmem, tylko kilka chmur nisko nad horyzontem przesłaniało błękit nieba. Wschód słońca przywitaliśmy na plaży. Wydawałoby się, że plaża to najlepsze rozwiązanie. Ma ona jednak jeden feler – jest tam kupa piachu. Piach wchodzi wszędzie – w odzież, w aparaty fotograficzne, w sprzęt optyczny. Nie miałem ochoty wydawać grubej grubej kasy na czyszczenie Canona i lornetki, ani tym bardziej zaliczyć awarii przed zaćmieniem. Zrobiliśmy sobie z Matthiasem pamiątkowe słit focie i rozejrzeliśmy się po okolicy.
Nieco na północ od nas zauważyliśmy wychodzący na kilkadziesiąt metrów w ocean cypelek. Postanowiliśmy przyjrzeć mu się nieco bliżej. Wydawał się idealny. Oferował wspaniały, niczym nieograniczony widok, a powierzchnia z ubitej ziemi była bezpieczna dla sprzętu. Niestety, miejsce to było zbyt idealne. Cypelek przyciągnął uwagę kilkunastu innych osób, będących tam w tym samym celu co my. Grupa podstarzałych Amerykanów próbujących coś nadrobić wielkością obiektywów zwiastowała tłumy dnia następnego.
Zatem szukamy dalej. Zapomnieliśmy, że to tropiki. Godzinę po wschodzie, słońce rozruszało, szczególnie potężny w tych szerokościach geograficznych, silnik parowy atmosfery. Cumulusy rosły w oczach i ciemniały. Tu potrafi padać, nawet wtedy, gdy chmury zakrywają tylko część nieba. Deszcz okazał się na szczęście niezbyt intensywny i przelotny. Koniec końców znaleźliśmy świętego Graala. Było nim przerzedzenie w linii drzew oddzielających plażę od reszty miejscowości. Tarcza słoneczna była tam dobrze widoczna, a siedziało się na trawie.
Na zegarze wybiła 6:39. Jutro o tej porze Księżyc całkowicie zakryje Słońce. Tymczasem trzeba się zbierać i spakować na rejs na Wielką Rafę Barierową.